Piękne niestrudzenie

Jeśli ktoś myśli, że skoro nauczyli go w szkole jak wyglądają literki, albo gdzie się stawia przecinek, albo że tekst to święta trójca wstępu, rozwinięcia i zakończenia, to nic nie wie o pisaniu. A tym bardziej nie wie tyle o życiu, co pan Stanisław.

Pisanie to prawdziwa mordęga, to pot, krew i łzy. Czy to jest dobre miejsce, by napisać tę wyświechtaną formułkę? A może brzmi tak tanio, że nie warto? Skreślić. Może „mordęgę” zamienić na coś bardziej wyrafinowanego? A może jednak nie pisać ani o tej mordędze, nie dodawać słusznie katuszy i dramatu do mozaiki, a już tym bardziej tej krwi. Bo wiadomo, że nikt nie krwawi, wiadomo, że to nie żadne cielesne tortury, nie ma łamania palców, wydłubywania rzęsy z każdą linijką. A może lepiej: z każdym wierszem? Wiem, jak wyglądają literki, święta trójca niby gdzieś tam jest, ale w sumie to nie wiadomo, a przecinki stawiam tam, gdzie mi pasują. Ale zasadnicze pytanie brzmi: o czym pisać? Tłuką w tych szkołach, a tego to już zupełnie nikt nie bierze na poważnie, że temat leży na ulicy. Fakt – leży, tylko tę teorię potwierdza życie.

Potencjalny temat wsiadł na Kinowej. Miał zawieszkę Gazety Warszawskiej na szyi, osiemdziesiąt lat na oko i spodnie w kant. Rozsiadł się przede mną i od razu zagaił. I czy ja mam teraz opowiadać całemu światu o panu Stanisławie K., który rozmowę zaczął od wyciągnięcia gazety „Zakazana Historia”, dodatku jego ulubionej Gazety Warszawskiej, i zrobienia mi małego testu: czy wiem kim są dwaj panowie z okładki? Oczywiście, że wiedziałam. Jaruzelski i Kiszczak. Ale obok zbrodniarzy, jak ich nazwał, w gazecie jest też tekst o świętej Helenie, a pan Stanisław nie zdawał sobie sprawy, że Helena była taką niezwykłą postacią.Nie wyjaśnił jednak na czym owa niezwykłość miałaby polegać, ale był pod wrażeniem Heleny na osi czasu. Bo to wszystko w roku 312, 333. Wertował kartki pospiesznie, a mnie przed oczami migały tylko makowa drobnica i i czarno-białe fotografie twarzy jak z dokumentów.
– Tylu pięknych ludzi miała Polska. Tylu pięknych, mądrych, dzielnych ludzi – wzdychał mocno akcentując urodę. Popatrzył na mnie zza grubych szkieł, uśmiechnął się pod sporym nosem, który właściwie zastępował mu wąsa. – A jakie dziewczyny piękne! – dodał spiesznie.
– A czy teraz nie mamy pięknych dziewcząt? – uśmiechnęłam się.

I pan Stanisław postanowił zostać moim dziadkiem. I jak to dziadkowie z wszelkich wyobrażeń zaczął opowiadać co go teraz zajmuje. I o swoim życiu. Oczywiście tylko tyle, ile pomieści odpowiedź na moje pytanie. Bo to, co go teraz zajmuje, mieściło znacznie więcej niż moje pytajniki. W sumie mogłoby ich nawet nie być. Ot, staruszek, który chce sobie z kimś pogadać. Znane są takie przypadki nieszkodliwych wariatów. Próbował agitować, ale zrezygnował. Teraz już tylko rozdaje kserówki takim przypadkowym osobom, które go wysłuchają. Jak ja. Wysiedliśmy na Muzeum Narodowym, pod ramię podreptaliśmy na Foksal. Jak dziadek z wnuczką. A gdy pan Stanisław mówił, że w wieku 13 lat wyjechał z handlarką jajek z rodzinnej miejscowości do Warszawy, która go zawsze ciągnęła, i zamieszkał z siostrą swojej mamy w zdezelowanej kamienicy w 1949 roku (zgadł, że wtedy to pewnie moich rodziców na świecie nie było), gdzie mieszkał na poddaszu, a dachem było granatowe niebo z gwiazdami i jesienią na kołdrze miał szron, to stwierdził, że więcej mi nie opowie, bo się więcej nie spotkamy. I tak wiem, gdzie go szukać.

Ale czy o tym warto pisać? Czy pan Stanisław, który dzień w dzień kładzie własnoręcznie zrobiony drewniany krzyż na dachu swojego samochodu i jedzie na Krakowskie Przedmieście na godzinę dwudziestą kogokolwiek interesuje? Pan Stanisław to w gruncie rzeczy nie jest jakiś tam wariat, który obchodzi miesięcznice smoleńskie. Nie koleguje się (powiedział, że przyjaźni, ale ciężko w to uwierzyć) z Jarosławem Kaczyńskim i nie chwali się tylko tym, że kolega (albo przyjaciel) dziękował mu za jego postawę pod Pałacem Prezydenckim i życzył wiele zdrowia, gdy trafił do szpitala. Pan Stanisław nie afiszuje się tylko wycinkami prasowymi ze sobą w roli głównej. Albo tym, że odszukał licealistkę, która nazwała Donalda Tuska zdrajcą, a według mojego świeżo upieczonego dziadka to mądrość z ust tak młodej dziewczyny. On całym sobą afiszuje życie. To jego gwiazdy i cały kosmos, który kiedyś miał nad głową, a teraz jest schowany w skórzanej brązowej teczce. Tam zdecydowanie wystarczy mu miejsca, bo po co chcieć więcej? Pan Stanisław to człowiek ogromnej, pięknej wiary. Ba! Jego kosmos nie ma granic, jego folklor ma miriady kropek, kresek i esów-floresów, jego osiemdziesięcioletnie ciało niestrudzone jest czasem. Więc zamiast o nim pisać i czytać, zdecydowanie zdrowiej dla wszystkich będzie go spotkać. Albo w myśli, albo na Krakowskim Przedmieściu. Tylko nie w Triduum Paschalne. Bo on wtedy właśnie chce przeżyć zmartwychwstanie w swojej parafii, a nie pod Pałacem Prezydenckim. I w Wielki Czwartek jechał tylko po to, żeby powiedzieć panom strażnikom, żeby się nie martwili, że nie ma ani jego ani potężnego krzyża. Wróci w Wielkanoc.

To o co chodzi w tym futbolu?

Moi koledzy, wielcy fani futbolu, przeżywają rozgrywki dokładnie tak samo jak ja najnowsze wydania literatury faktu. Dla mnie nowa książka, dajmy na to, Filipa Springera jest dla nich jak karne Polski i Portugalii, Witek Szabłowski opowiadający mi o historiach z Wołynia jest jak organizacja Mundialu w Katarze itp. Mogliby o tym gadać godzinami, a temat się nie wyczerpuje. I nie to, że gadają o bramkach. Skąd! To są historie o kuluarach i dla laika, w dodatku kobiety, są bardziej ciekawe niż te gole.

Zdania są jednak podzielone, czy w futbolu chodzi o sam futbol czy o te gole. Jaramy się umiejętnościami czy skutecznością. U mnie w redakcji jest taki Staszek. Staszek jawi się jako ten z piekła rodem, potrafi krzyczeć na wszystkich dookoła, ale skutek jest osiągnięty – gazeta jest zrobiona rzetelnie. A to tylko dlatego, że Staszek wprawia wszystkich dziennikarzy i redaktorów w zakłopotanie, czy wiedzą o czym piszą. I albo wiedzą, albo nie. Czujny Staszek wszystko wyłapie. Na kolegiach dział sportowy jest jego ulubionym. A już w szczególności wszystkie zawiłości ligowe, które mnie osobiście nudzą i się błogo wyłączam. A Staszek wie na ten temat wszystko. Bo się interesuje, czyta i wie. Jakiś czas temu mieliśmy razem dyżur. To było zaraz po meczu Polska-Niemcy, z którymi zremisowaliśmy. Choć mnie futbol absolutnie nie interesuje, to jestem sobą mocno zdziwiona, że w tym roku nawet mnie te EURO 2016 zaczęło w pewien delikatny sposób pochłaniać. Jedyny mecz naszych jaki opuściłam to rozgrywki z Irlandią. Czuję się jednak rozgrzeszona – po weselu byłam, wesele było intensywne, to i zasnęłam. Kolejne mecze oglądałam z kolegami. I jak się nie wydrę, jak nie ryknę „Dlaczego tam nikogo nie ma!?, „Biegnij, biegnij! Dasz radę!” albo „Nie bój się go!”. Można mnie posądzić o różne rzeczy, ale nie o takie zaangażowanie. Nie interesuję się, ale jak już siądę przed ekranem to oglądam całą sobą. I wiem, co to jest spalony, ale nie umiem wyjaśnić. W każdym razie mecz z Polakami i Niemcami przeżywałam niemiłosiernie. Zachwycałam się tym Pazdanem, i tym Fabiańskim na bramce. Drżałam na widok zmian na boisku i tylko podpytywałam kolegów, co to za Niemiec zmienia Niemca. A koledzy mówią mi, że to terminator. Dziwiłam się Lewandowskiemu, bo wszyscy tylko o nim gadają, jaki to nie cudak na boisku. W pamięci ciągle żywy jest obrazek fanów futbolu, co tu tylko na siku, bo przecież nic się nie dzieje, a po powrocie 9 goli. Nawet sama jestem w stanie stwierdzić, że ten mecz był agresywny. Następnego dnia na dyżurze ze Staszkiem oglądałam jakiś mecz. Nie pamiętam kto i z kim, ale trzy piłki w jedną z bramek poleciały. I tak jak zwykle boję się Staszka, tak odważyłam się powiedzieć, że to straszna nuda, jak na boisku się nic nie dzieje. Bo faktycznie nic się nie działo. Że wczoraj, Staszek, wiesz, ja szalałam na widok naszych. A Staszek zdobył się na szczery uśmiech i mnie zbił z pantałyku i powiedział, że to było nieporozumienie. Na boisku może dziać się wszystko, ale dobry mecz to taki, jak są gole. Głupio mi się zrobiło.

Poleciałam z refleksją Staszka do kolegów. I niby przyznają mu rację, ale nie do końca. Jeden z nich jak mantrę powtarza, że nie musi chodzić o bramki, ale o piękno tego sportu. Nie jestem jak statystyczna kobieta, której trzeba wykładać te śmieszne zasady typu: podczas meczu nie przechodzi się przed telewizorem, nie przeszkadza, nie pyta co to spalony albo którzy to nasi. Albo żeby wyjaśnić po co jedenastu spoconych chłopa biega jak źli za szmacianą kulą. Według niego piękno tego sportu to przede wszystkim rywalizacja, niewiadoma i to, że kopać piłkę może każdy bez względu na predyspozycje fizyczne. Inni tłumaczą od niechcenia, że piłka to piłka, i albo się to rozumie albo nie. Kupuję to grzecznie, bez grymaszenia. Ale i tym razem jestem zbita z pantałyku. Bo tak mi się wydaje, że o bramki chodzi, tak podobno wcale nie. – Teraz Francja wygrywa 1:0 z Niemcami – relacjonuje mi. – I nie liczy się gol, tylko to, czy karny podyktowany jest słusznie czy nie. Czy to zepsuje widowisko czy poprawi – ucina i ogląda dalej. Francja wygrała 2:0 z Niemcami. W finale spotka się z Portugalią, która właściwie na plecach prześlizgnęła się i to w dodatku po nas, po naszym Lewandowskim, Błaszczykowskim, Krychowiaku i Pazdanie. Tak czuje laik. Bo ten Ronaldo, amant boiskowy, do którego wzdychają kobiety się nie popisał. A podobno jest drugim najlepszym piłkarzem świata. Więc o co chodzi w futbolu? Czy faktycznie o te bramki? Czy może jednak o popisy na boisku? Patrząc na tabelki – kula, a patrząc na naszą reprezentację – kibice wzruszają się, jak od lat nie mogli, skandując „Dziękujemy!”, zamiast poklepywać się po ramieniu, że nic się nie stało. W futbolu niech brzmi tylko wielkie podziękowanie. A czy ono za bramki, czy za popisy, to już wszystko jedno.

#brudnopis

InstagramCapture_912c0691-07ad-4f06-a15b-cf178492c70a_jpgW szatni tłok,

W lustrach – setki,

Potrzaskują

Damskie torebki,

Każda poprawia, każda zerka –

I boty! numerek! bez numerka!

I jeszcze pudrem

I jeszcze usta

I lustra lustrem

I znów do lustra

I już – do loży – która? druga…

Na tajniaka tajniak mruga,

Na lewo, na prawo, na le, na pra,

A w środku już orkiestra gra,

Orkiestra gra! Orkiestra gra!

(…)

I nagle duszną tuberozą

W krew, w nozdrza placadiutanta

(Tempo: szampan, szatan, szantan)

I już – wziąć, i już – udami

I już – da mi! da mi! da mi!

 

Julian Tuwim „Bal w operze”

 

#brudnopis

InstagramCapture_9089364b-aff9-4350-842c-065e30d15b62Papierowy kubek z caffe latte awansuje z nikogo na nikogo plus (…) na Facebooku muszą co chwila potwierdzać swoje istnienie. Są go tak niepewni, że wciąż muszą się w nim utwierdzać. Pierwsze co robią, zaraz po przebudzeniu, to sprawdzają na portalach społecznościowych, czy jeszcze istnieją, czy nie stracili przyjaciół, czy ich wpisy są nadal komentowane, jakby naprawdę było co komentować, ich paskudne, jałowe życie nie zasługuje na żaden komentarz.

Krzysztof Varga „Trociny”

Nieznana pani Hania

hanna krallAbsolutnym wzorem do naśladowania w dziedzinie reportażu jest dla mnie pani Hania. Pani Hania jest niska, ma krótkie włosy i jest Żydówką. Na Warszawskich Targach Książki stałam w niemałej kolejce po to tylko, by podpisała mi swoje „Sześć odcieni bieli”, wydania wznowionego za sprawą wydawnictwa Dowody na Istnienie. Zresztą, nazwa wydawnictwa to kalka jednej z jej książek. Nie jestem wielką fanką autografów, nie rozumiem po co i na co je komu. Ale to zawsze dobry pretekst na chwilę z osobą, która jest kimś ważnym. Stoję, czekam, myślę sobie: co jej powiem? Że przyszłam, że czytam, że chcę? Pewnie będę mieć minutę, co w minutę człowiek może zrobić, powiedzieć, jak się zachować? I byleby nie wyjść na wariata i pseudofana. W dodatku przy mistrzyni. To byłby dramat. A pani Hania powiedziała mi: niech pani nie myśli, tylko pisze. I mnie zatkało.

Zatkało mnie też jak przeczytałam „Sześć odcieni bieli”. To nie jest ta pani Hania, którą znam z „Zdążyć przed Panem Bogiem” czy z „Żalu”. Po pierwsze dlatego, że wznowione „Sześć odcieni…” nie mają w sobie tak widocznej wirówki, jak to ma miejsce w późniejszych reportażach, a przecież pani Hania słynie z oszczędnego, konkretnego i celnego pióra. Ileż to się nasłuchałam od Marka Millera, że pani Hania potrafi napisać reportaż na dwie strony a cztery. I że można. A tutaj tej wirówki jakby nie ma. Przez to, że jest prawie niewidoczna, albo jej wcale nie ma, nie wiem, patrzy się na teksty z 1978r. inaczej. W dodatku poruszana jest inna tematyka, niż ta, którą się zna myśląc o Hannie Krall.

Bohaterowie nie są pochodzenia żydowskiego. Nie pochodzą z żydowskiego miasteczka tylko zewsząd. Ze Szczecina, Katowic, Gdańska, Łodzi. Bohaterowie to robotnicy, górnicy, pracownicy fabryk wszelakich. Nie przycinają pejsów, nie odpalają świeczek na menorze. To jest zupełnie inna, zupełnie nieznana pani Hania. Czyta się tę książkę łapczywie. Nie powiem z wypiekami na twarzy, ale łapczywie. Po to tylko, by zobaczyć szarych ludzi, w ich szarych ubraniach, i że przytrafiły im się bardziej lub mniej szare historie w ich szarych miejscowościach. Gdyby dać im komputery i ajfony, z powodzeniem można zamiast roku 1978 podać 2015. W tym zbiorze są reportaże, które się czyta z trudem. Otwierająca „Nieuwiara” to tragiczna historia bożonarodzeniowa, ale szalenie pogmatwana. Zgubiłam się w niej kilka razy. Ale rozczytanie w tym nieznanym stylu pani Hani przyszło szybko. W tym zbiorze są reportaże genialne. Na przykład „Życie poprawione Augustyna Halotty”, albo „Katara sienny”, albo „Piękna żona sztygara”.  Ale moim faworytem i absolutnym arcydziełem jest „Miłość na Fabrycznym” o miłości Eli i Wojtka, a w tle kuchenny nóż.

Czuję jednak mały zawód. Nie tak wyobrażałam sobie jedne z pierwszych tekstów pani Hani, i chociaż one są napisane doskonale, to jednak  mam wrażenie, że to nie jest jej tematyka. Jakby ktoś inny podpisał się jej nazwiskiem. A może wolę po prostu, gdy pisze o Żydach, swoich korzeniach i bolączkach skrzywdzonych braci. I absolutnie nie zgadzam się z przedmową Masłowskiej do najnowszego wydania, że „Sześć odcieni bieli” to literacki trójwymiar. Bo literacki trójwymiar pani Hania osiąga przy historiach żydowskich. Niemniej jednak z dumą odkładam to piękne wydanie na półkę, które od noszenia w torebce, czytania w różnych miejscach, zrobiło się dokładnie takie samo jak tytuł.